Search
Close this search box.
afryka

Namibia: Objazdówka z napędem 4×4 i wyprawa pełna przygód

Po siedmiu wizytach w samej Tajlandii czy trzykrotnej wizycie w Indiach człowiek czasami potrzebuje czegoś innego. Miałem już dość odgłosów klaksonów, krzyków, naganiaczy i słów typu taxi czy masaż… Postanowiłem wyjechać gdzieś, gdzie poczuję wolność i doznam czegoś nowego. Wybór padł na Namibię. Namibia ma niewiele więcej mieszkańców, co w samej Warszawie, czyli ok. 2 mln, a sama powierzchnia Namibii jest prawie trzykrotnie większa od Polski. W 90% Namibia jest krajem chrześcijańskim i obecnie najbezpieczniejszym miejscem w Afryce. Co do gęstości zaludnienia to tylko mniej ma Mongolia i jest przed Namibią, biorąc pod uwagę liczbę ludności na 1/km2. Zapowiadał się więc bardzo interesujący wyjazd.

Dzień I: Windhuk Airport – Kalahari Anib Lodge (322 km)

Po przylocie człowiek oczekiwał punktu na mapie, a oczom ukazało się nowoczesne lotnisko. Szybka obsługa, wymiana USD na lokalną walutę i nadszedł czas wynająć samochód. Wcześniej zarezerwowany pojazd okazał się nowym Fordem model Ranger z napędem 4×4, który przez następne dni miał być niczym drugi dom. Przed dalszą podróżą konieczne były zakupy, więc udałem się do stolicy. Ze zdumieniem odkryłem, że pierwszy napotkany sklep był zaopatrzony we wszystko. Najważniejsze to woda oraz…. lokalne piwo, które miało być „umilaczem” na romantyczne wieczory.

Trasa do pierwszego miejsca noclegowego przebiegała bardzo dobrą drogą, ale, jak się potem okazało, była to jedna z nielicznych podczas mojej podróży. Pierwszy nocleg był w lodgy położonej w kotlinie Kalahari (niektórzy twierdzą, że to pustynia). Przed zachodem słońca dojechałem na miejsce i spragniony zobaczenia pierwszych zwierząt poszedłem na walking safari, które hotel posiada w swojej ofercie. Jako że była to zima i słońce zachodziło już w okolicy godziny 18.00, szybko zaczęło się ściemniać, a temperatura gwałtownie spadała. Musiałem przyspieszyć kroku, aż nagle, ku mojemu zaskoczeniu, na drodze stanęło stado zebr. Ten pierwszy raz zajął szczególne miejsce w mojej pamięci, choć jak się później okazało, takie widoki były tutaj codziennością.

W nocy temperatura spadła do ok. 5 stopni i była to najzimniejsza noc podczas całej mojej wyprawy.

Dzień II: Kalahari Anib Lodge – Sossus Dune Lodge, Sossusvlei (361 km)

Po śniadaniu trzeba było wyruszyć w dalszą drogę. Słuchając się dobrych rad doświadczonych kolegów, samochód tankowałem za każdym razem, kiedy tylko widziałem stację benzynową, a wskazówka w zbiorniku pokazywała minimum połowę. Przez kilkadziesiąt km cieszyłem się dobrą drogą asfaltową, która jednak w pewnym momencie zamieniła się na niezwykle szeroką, opustoszałą żwirówkę. Tego dnia zrozumiałem, czym jest prawdziwa Namibia, co to są puste drogi, przeogromne przestrzenie i zmienne krajobrazy.

W granicach obiadu dojechałem na miejsce mojego kolejnego noclegu. Lodge znajdowała się na terenie Parku Narodowego Namib – Naukluft. Park ten jest jednym z największych obszarów chronionych na świecie. Najpopularniejszą atrakcją tego miejsca są wydmy, które dochodzą nawet do długości 50 km. Punktem kulminacyjnym tego dnia była wyprawa na jedną z wydm i oglądanie zachodu słońca. To właśnie tutaj to pierwsze lokalne piwo smakowało najlepiej. Jak się później okazało, to jeszcze nie był koniec zachwytów. Z niewyobrażalną radością odkryłem, że z tarasu mojej willi w nocy rozpościerał się tak przepiękny widok na niebo pełne gwiazd, jakiego jeszcze nigdy podczas swoich podroży nie widziałem w żadnym innym miejscu na świecie. To było coś pięknego i tego widoku nie zapomnę do końca życia.

afryka safari

afryka
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®

Dzień III: Sossus Dune Lodge, Sossusvlei – Swakopmund (350 km)

Oprócz zachodów na wydmach w Sossusvlei popularne jest także oglądanie wschodów słońca. W związku z tym postanowiłem tego doświadczyć, a co za tym idzie – wstać o 5.00 i udać się ponad 40 km dalej. Ponieważ posiadałem samochód 4×4, pozwolono mi wjechać na teren Parku Narodowego aż do Deadvlei (martwego bagna). Zanim słońce wyszło na dobre, trzeba było się ciepło ubrać. Temperatura nie była przyjemna, ale widoki i światło do zdjęć rekompensowały chłód. To właśnie w tym miejscu nie doceniłem natury – samochód pierwszy raz zakopał się niczym mała zabawka w bardzo puszystym piasku… Gdyby nie inni, przypadkiem spotkanie w tym miejscu turyści, miałbym spore kłopoty z wydostaniem samochodu.

Po sesji zdjęciowej wróciłem do lodgy na śniadanie, a potem ruszyłem dalej. Standard drogi był wciąż ten sam, czyli z przygodami, lecz pięknymi krajobrazami i najróżniejszymi zwierzętami w okolicy. Nie potrafiłem opanować ekscytacji, Namibia robiła na mnie coraz większe wrażenie.

W Swakopmund czekał na mnie najlepszy w tym miejscu hotel Strand – jedyny hotel o tak wysokim standardzie podczas mojej wyprawy. Sama miejscowość jest ciekawie położona nad morzem i stanowi znakomity przykład niemieckiej architektury kolonialnej. Tego dnia wisienką na torcie była specjalnie dla mnie zorganizowana kolacja, podczas której w nieziemskiej scenerii, przy zapalonych setkach lampionów, szef kuchni przygotował lokalne potrawy, dzięki którym moje kubki smakowe doznały czegoś zupełnie nowego. Miejsce, gdzie odbyła się kolacja, liczy sobie ponad 450 milionów lat…

Dzień IV: Swakopmund – Terrace Bay Resort, Skeleton Coast (361 km)

Jeżeli moja podróż przez Road 66 w USA była samotna, to Namibia stanowiła pustelniczą wyprawę. Czwartego dnia swojej objazdówki, przez kilka godzin jazdy samochodem, nie spotkałem ani jednej żywej duszy. Nie było nawet stacji benzynowej… Podróż wzdłuż wybrzeża była bardzo monotonna i tylko postoje na oglądanie wraków urozmaicały mi czas. Po drodze zatrzymałem się także w Cape Cross (Przylądek Krzyża), gdzie znajduje się kolonia uchatek. Ich liczba jest oszałamiająca – są to setki tysięcy fok w jednym miejscu. Tylko zapach powoduje, że człowiek szybko chce udać się jak najdalej stąd.

Po dojechaniu do Terrace Bay moim oczom ukazał się znak „koniec drogi”. Kiedy się spojrzy na mapę, widnieją jeszcze setki km wzdłuż wybrzeża, ale akurat w tym miejscu jest droga się urywała. Była to typowa rybacka wioska z domkami, które przypominają czasy PRL i gdzie czas się zatrzymał. Noc w tym miejscu była pomyłką podczas mojej podróży, ale dzięki temu mogłem mieć porównanie pomiędzy różnymi typami zakwaterowania i różnorodnością krajobrazu.

foki
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®

Dzień V: Terrace Bay Resort, Skeleton Coast – Twyfelfontein Country Lodge (216 km)

Ponieważ poprzedniego dnia nie natknąłem się na żadną stację benzynową, od rana towarzyszyła mi myśl, że pierwszą rzeczą, jaką muszę zrobić, jest zatankować. Udało się to dopiero, kiedy zbiornik paliwa był już prawie pusty. Trasa ponownie była bardzo urokliwa, a krajobrazy zmieniały się co kilkadziesiąt kilometrów.

Nocleg okazał się być tak skutecznie ukryty w skale, że kiedy zbliżałem się do miejsca  docelowego, zacząłem mieć wątpliwości, czy to na pewno tutaj. Dopiero niezwykle blisko, wśród skał, dostrzegłem ukryte domki.

Po obiedzie udałem się na organizowane przez hotel safari w poszukiwaniu pustynnych słoni. Po okolicy jeździliśmy około 3 godziny i wreszcie udało mi się zobaczyć… aż jednego słonia. Kulminacją tego dnia był piknik na zboczu krateru oraz wspaniały zachód słońca.

Dzień VI: Twyfelfontein Country Lodge – Opuwo Country Lodge (346 km)

Po śniadaniu pojechałem do Twyfelfontein, gdzie mieści się wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO stanowisko archeologiczne. Jego najważniejszym elementem jest ok. 2 tysięcy petroglifów pochodzących z pierwszego tysiąclecia p.n.e. i pierwszego tysiąclecia n.e. Tuż nieopodal znajduje się skansen, w którym można spotkać plemię Damara, poznać ich kulturę, zobaczyć, jak kiedyś żyli, oraz posłuchać ich umierającego języka – „klikaczy”.

Dalsza część dnia to długa podróż na północ, do Opuwo. Namibia zachwyca swoimi krajobrazami i jest to chyba jedna z największych zalet tego kraju. Jakościowo drogi nie są najlepsze, ale widoki wszystko rekompensują. Opuwo to ostatnia z większych miejscowości Namibii, leżąca na północnym zachodzie. Mieszkańców ma nie za wiele, bo zaledwie około 7 tys. Można za to spotkać tu rdzennych mieszkańców Namibii – Himba oraz kolorowych Herero. W tym regionie spotkanie „białej twarzy” jest już rzadkością, więc w zasadzie ja byłem większą atrakcją turystyczną dla nich, niż oni dla mnie.

Dzień VII

Opuwo to jedyne miejsce podczas mojej wyprawy, gdzie spędziłem dwie noce z rzędu. Wszystko dlatego, że bardzo zależało mi na tym, aby spotkać ludzi Himba i zrobić z nimi bogatą sesję zdjęciową. W krótkim czasie zobaczyłem, jak żyją, jak wyglądają ich domy i szkoły. Aby tego wszystkiego doświadczyć wynająłem prywatnego przewodnika, który wcześniej zakupił dla mieszkańców jedzenie. Z takimi „prezentami” mogłem wejść do ich wioski. Po takiej wycieczce człowiek docenia wszystko, co posiada, i przynajmniej przez chwilę nie zamartwia się swoim życiem i problemami… Reszta dnia to zwiedzanie miasta, zakupy oraz odpoczynek w Opuwo Country Lodge.

afryka
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®
afryka
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®
afryka
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®

Dzień VIII: Opuwo Country Lodge – Dolomite Camp, Etosha National Park (190 km)

Po śniadaniu ruszyłem dalej. Tego dnia czekał mnie nocleg w lodgy na terenie Parku Narodowego Etosha. Po minięciu bramy do parku wreszcie mogłem poczuć prawdziwą Afrykę. Przeogromna liczba zwierząt była na wyciągnięcie ręki. Co chwilę mijałem wodopój, przy którym odgrywały się  sceny niczym z programu przyrodniczego. Lodge, w której spędziłem noc, położona na terenie Parku Narodowego oraz przy samym wodopoju była bardzo dobrym miejscem na obserwację. Na oglądanie zachodu słońca zdecydowałem się jednak pojechać do następnego wodopoju. Tam byłem tylko ja i setki najróżniejszych zwierząt.

Podróżowanie po terenie Parku Narodowego po zachodzie słońca jest zabronione. W drodze powrotnej do swojej lodgy zostałem zatrzymany i upomniany przez straż parku. Na szczęście obeszło się bez mandatu. Na terenie lodgy, ze względu bezpieczeństwa, również obowiązywał zakaz poruszania się samotnie, więc drogę z restauracji do swojego domku trzeba było odbyć pod eskortą kogoś z obsługi hotelu. Wydawało się to wszystko dość absurdalne, ale dopiero na tarasie swojego domku człowiek rozumiał te wszystkie obawy i zakazy. Przez całą noc dało się słyszeć najdziwniejsze dźwięki, a dramatyzmu dodał moment, kiedy zaświeciłem latarką na odległość kilkuset metrów. W moim kierunku od światła odbiły się setki oczu. Namibia, dzika Afryka…

Dzień IX: Dolomite Camp, Etosha National Park – Okaukuejo Resort, Etosha National Park (190 km)

Kolejnego dnia droga w całości przebiegała przez teren Parku Narodowego. Co jakiś czas można było zrobić postój przy wodopoju, gdzie gromadziły się duże liczby zwierząt. Przez liczne postoje i obserwacje podróż zajęła mi pół dnia.

Kolejna lodge była już bardziej turystyczna – jak do tej pory brakowało ludzi, w tym miejscu było ich zdecydowanie za dużo.

Po obiedzie wyruszyłem na dalszą eksplorację Parku Narodowego. Ogromna przestrzeń jest domem tysięcy zwierząt, można je tutaj spotkać na każdym kroku. Niezapomnianym widokiem było spotkanie stada słoni, które składało się z ponad 50 sztuk. Ich widok w odległości kilkunastu metrów robi niezapomniane wrażenie.

Na kolację wróciłem do lodgy, gdzie po raz kolejny spróbowałem lokalnej dziczyzny – mięso z oryxa wciąż wygrywa w klasyfikacji. Jako że lodge położona jest nad wodopojem, który dodatkowo jest oświetlony, po zmroku można nadal obserwować dzikie zwierzęta, w tym także nosorożce bądź hieny.

etosha national park
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®
etosha national park
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®
etosha national park
fot. Andrzej Tkaczow CARTER®

Dzień X: Okaukuejo Resort, Etosha National Park – Waterberg Resort, Waterberg Plateau National Park (285 km)

Przez ostatnie dwa dni widziałem tyle rozmaitych zwierząt, że mój wzrok został zaspokojony na najbliższe miesiące. Namibia zdecydowanie podołała moim wymaganiom.

Kolejnym etapem w podróży był Park Narodowy Plateau. To właśnie w tym miejscu znajduje się trudno dostępny płaskowyż, gdzie w latach siedemdziesiątych powstał program przeniesienia kilku zagrożonych zwierząt w celu ochrony przed drapieżnikami oraz kłusownikami. Obecnie można tutaj spotkać: panterę, geparda, karakala, elanda, żyrafy, nosorożce afrykańskie, nosorożce zwyczajne, bawoła afrykańskiego oraz bawolca krowiego.

Na terenie resortu Waterberg do dyspozycji gości są położone wśród licznych drzew domki, w okolicy których bez przerwy skaczą dziesiątki pawianów, a ciszę przerywają dźwięki najrozmaitszych gatunków ptaków.

Dzień XI: Waterberg Resort, Waterberg Plateau National Park – Gross Barmen Resort (250 km)

Tego dnia wreszcie powróciłem na normalną, asfaltową drogę. Miejscem docelowym na ostatnią noc był camp Gross Barmen Resort, który okazał się doskonałym wyborem po trudach drogi, jakie spotkały mnie przez ostatnie dni. Przepiękna luksusowa willa z prywatnym patio i jacuzzi. Na terenie resortu było też SPA, a w nim wody termalne z bardzo gorącym, krytym basenem.

Fenomenalne zakończenie podróży – człowiek wreszcie pozwolił sobie na lenistwo i porządnie wypoczął.

Dzień XII: Gross Barmen Resort – Windhuk Airport (130 km)

Ostatnie śniadanie w Namibii i czas wracać do Polski… Droga na lotnisko już w niczym nie przypominała dróg, które przemierzyłem w innych regionach tego kraju. Na lotnisku sprawne, bezproblemowe oddanie samochodu, następnie check-in i tym sposobem moja podróż dobiegła końca.

Namibia wywarła na mnie przeogromne wrażenie. Jest to jedno z nielicznych miejsc na świecie, do którego chciałbym wrócić bez żadnego zastanowienia. Wiem, że po przejechaniu łącznie 3500 km wciąż nie zobaczyłem wszystkiego. Mój apetyt na kolejną podróż do Namibii rósł z każdym przejechanym kilometrem. Może następnym razem będzie to Namibia z lotu ptaka?

Autor: Andrzej Tkaczow