Search
Close this search box.

Mauritius – egzotyczne wakacje na wyspie u wybrzeży Afryki

– Gdzie lecisz?
– Na Mauritius
– A gdzie to jest? 

To najczęstsza reakcja, z jaką spotykałam się, rozmawiając o moich przyszłych planach wyjazdowych. W każdym przewodniku znajdziemy cytat Marka Twaina: „Bóg stworzył Mauritius, a potem, na jego podobieństwo, stworzył Raj” – o ile w kwestiach wiary nie uważam się za eksperta, o tyle z amerykańskim pisarzem trudno się nie zgodzić. 

Zielona perełka na Oceanie Indyjskim. Wyspa z 300 km białych piaszczystych plaż, przepiękny świat flory i fauny z idealnymi warunkami do sportów lądowych i wodnych. Znajdą tu coś dla siebie zarówno podróżnicy szukający ekstremalnych przygód, jak i ci tęskniący za słońcem i odpoczynkiem w otoczeniu egzotyki. Kierunek bezpieczny, wolny od wszelkich chorób tropikalnych, a jednocześnie kolebka ekskluzywnych hoteli.

Na wyspę dolatuję liniami Emirates. Lot z Dubaju trwa ok. 6h, lądujemy nad ranem. Znikoma różnica czasu (2h) to dodatkowy plus tego kierunku. Kiedy w Polsce rano termometry pokazują 5 stopni i pada, ja do samochodu, który zawiezie nas do pierwszego hotelu, kroczę w krótkim rękawku i przy 25 stopniach. Przyjemnie – myślę sobie. Wsiadamy i ruszamy w stronę półwyspu Le Morne.

Z początku wyspa nie robi na mnie aż tak dużego wrażenia. Z szyb samochodu widoki są dosyć monotonne, lecz sytuacja zmienia się po dotarciu na wybrzeże. W oddali widać fale piętrzące się na granicy rafy koralowej okalającej wyspę. Do tego soczysta zieleń nabrzeżnych palm i biały piasek na plażach. Po 40 minutach dojeżdżamy do półwyspu Le Morne, kierowca pomaga nam z bagażami, concierge przynosi orzeźwiającego drinka i robimy pierwszy check in. Hotel St. Regis, gdzie spędzę następne parę nocy, już od bramy wjazdowej robi na mnie dobre wrażenie. To będzie udany urlop!

Lobby wejściowe i stanowisko check in wygląda jak ogromna, amerykańska weranda i znajduje się na powietrzu. Dział Concierge zaprasza na powitalnego drinka w Barze 1904, którego nazwa to nawiązanie do roku otwarcia pierwszego w historii St. Regis w Nowym Jorku.

St. Regis to jedna z najbardziej ekskluzywnych marek hoteli. Hotele tej sieci zawsze otwierane były w wyjątkowych miejscach. Na Mauritiusie obiekt znajduje się na półwyspie Le Morne, gdzie w przeszłości znajdował się przystanek na trasie przewozu niewolników z Afryki, u stóp wzgórza Brabant. St. Regis to w skrócie kolonialny styl, elegancja, kameralność i, w mojej osobistej ocenie, najlepsze koktajle na tej szerokości geograficznej.

Infrastruktura hotelu również robi wrażenie. Pokoje usytuowane są w niskich, piętrowych budynkach ustawionych w 3 liniach, wzdłuż plaży. Ścieżki udekorowane są pnączami kolorowych kwiatów, słychać ptaki. Oprócz tego cisza i spokój. Człowiek przestaje się spieszyć, zwalnia… Pierwsze 3 dni daliśmy sobie na wypoczynek – zamiennie basen i plaża – ciężki żywot człowieka na wakacjach.

Atmosferę w hotelu oceniam na dosyć senną. Po 3 dniach leżenia do góry brzuchem zaczyna nas „nosić”. Na pierwszy ogień idzie spełnianie dziecięcych marzeń – pływanie z dzikimi delfinami!

Wyspę otacza rafa koralowa, dzięki czemu dostępu do płytszych wód wokół wyspy nie mają żadne większe drapieżniki. To sprawia, że jest to idealne środowisko dla żyjących tu delfinów. Codziennie rano, zaraz po wschodzie słońca, organizowane są rejsy dla ludzi, tak jak ja, marzących o popływaniu z delfinami. Po pobudce o 5:30 wsiadamy na łódkę. Na miejscu spotkania z delfinami jesteśmy pierwsi. Zaprzężeni w maski, rurki i płetwy wskakujemy do wody.

Z wrażenia, nieświadomie, wydaję okrzyk radości. To jeden z tych momentów, kiedy ogarnia mnie takie szczęście, że nie jestem w stanie sobie z nim poradzić po cichu. Widzę je pod sobą, przed sobą i obok. Są zwinne i suną jak szalone. To zdecydowanie jedna z najpiękniej spędzonych godzin w życiu.

Po południu wybraliśmy się na trekking na wzgórze Brabant. Z hotelu wystarczy wziąć taksówkę i w 10 minut dojeżdżamy do ścieżki krajoznawczej. Wędrówka w pełnym słońcu, pod górę, dla osób z zerowym przygotowaniem to nie lada wysiłek.

Następnego dnia wypożyczyliśmy auto – to najlepszy sposób na poruszanie się po wyspie. Do wyboru mamy wynajem auta z kierowcą lub samego auta. My zdecydowaliśmy się na drugą opcję – dało nam to niezależność i mobilność.

Po dopełnieniu formalności ruszyliśmy w stronę rezerwatu Bel Ombre, gdzie wsiedliśmy na quady i na nich zwiedziliśmy cały obszar parku.

Po drodze zatrzymaliśmy się w pięknym punkcie widokowym, wykąpaliśmy się w niewielkim wodospadzie i minęliśmy stado jeleni wylegujące się w cieniu drzew. Po tak aktywnym przedpołudniu, zajechaliśmy do kompleksu hoteli Heritage, gdzie Charles, manager sprzedaży, oprowadził nas po wszystkich 3 obiektach i opowiedział nam o hotelach. Na terenie kompleksu jest mnóstwo możliwości spędzenia czasu wolnego – rowery, snorkeling, narty wodne, kajaki, quady… jest też hotelowa szkoła kite surfingu i prywatna plaża o długości ok 1 km!

Wizytę zakończyliśmy w przepysznej restauracji przy plaży w hotelu Heritage Le Telfair, zajadając się pad thaiem i krewetkami królewskimi. Miły dzień, następnym razem koniecznie muszę zatrzymać się tu na dłużej!

W trakcie naszego pobytu na Mauritius świętowałam swoje 29-te urodziny. Na ten dzień zaplanowałam coś ekstra!

Dzień rozpoczęliśmy bladym świtem i na 07:00 rano dojechaliśmy do punktu zbiórki w Tamarind Falls. To zespół 7 wodospadów ułożonych kaskadowo, z których najwyższy wznosi się aż 300 m n. p. m. Przed nami aktywność zwana canyoning – pokonywanie kanionów i rzek, na których spotyka się progi, na różne sposoby. Z małych wodospadów można skoczyć, inne zaś wymagają zastosowania odpowiedniej uprzęży i liny, na której instruktor spuszcza nas w dół.

Nie oszukujmy się, nasza trasa nie była ekstremalnie wymagająca, jednak wystarczyła, aby adrenalina skoczyła w górę. Tam, zawieszona na linie na wysokości 40m, słuchałam swojego pierwszego w tym dniu happy birthday. Niesamowita przygoda i przepiękne widoki.

Po południu zmieniliśmy hotel. W okolicach miejscowości Bacalava leży hotel Westin Turtle Bay. W hotelu czeka na nas moja serdeczna koleżanka i jednocześnie manager sprzedaży hotelu – Ludmiła.

Dostaję balony, ciastko, urodzinowy koktajl i moc serdecznych życzeń. W pokoju czeka na mnie kolejne urodzinowe ciastko – tym razem od hotelu – w połączeniu z pysznym jedzeniem we wszystkich do tej pory odwiedzonych hotelach myślę, że w 30sty rok życia wejdę nieco „pełniejsza” – no cóż, podobno na wakacjach się nie liczy…

 

Wieczorem świętuję urodziny w hotelowej restauracji Mystique serwującej znakomite sushi i wino. Wina jest na tyle dużo, że w ciągu krótkiego czasu grupa się powiększa – dołączają do nas inni goście hotelu i razem przenosimy się do hotelowego baru, gdzie zabawa jest tak dobra, że noc zamienia się w ranek…

To co na mnie zrobiło największe wrażenie podczas pobytu w Westinie to linia nabrzeża i zachód słońca. Powolny, kolorowy, głęboki… i znowu człowiek zwolnił, przystanął. Nic dziwnego, że hotel jest jednym z najczęściej wybieranych obiektów na ślub.

Ostatnim naszym przystankiem był dopiero co otwarty hotel po wschodniej stronie wyspy. Hotel, na którego otwarcie czekali goście, a którego bała się cała wyspiarska branża hotelarska.

Sygnowany hasłem „She’s back” sam hotel traktowany jest jako „Ona”. I faktycznie. Wróciła. Piękna, nowoczesna, seksowna, pełna przestrzeni i zieleni. Panie i Panowie, One & Only Le Saint Geran.

Ciężko powiedzieć, co w hotelu robi największe wrażenie. Nie byłoby kłamstwem, gdybym napisała – wszystko. Zabudowa jest niska, dzięki czemu nie mamy poczucia przebywania w „hotelu” – bardzo kameralna, a jednocześnie luźna atmosfera. Obsługa zawsze wita nas serdecznym uśmiechem, ale od ludzi bije bardziej przyjaźń aniżeli uniżenie, jak w St. Regis. Pokoje urządzone minimalistycznie, z ogromnymi łóżkami i z pięknym widokiem na aż za zielone trawniki i aż nazbyt turkusową wodę. Przecieram oczy za każdym razem gdy patrzę na ten widok – tak dla pewności, że kolory, które widzę, to nie kwestia mojej wybujałej wyobraźni. Marmur na podłodze imituje drewno, w łazience połączonej z przestronną garderobą zamiast próbek – pełnowymiarowe kosmetyki w szklanych butelkach.

 

Dzień spędzamy na basenie, gdzie zajmujemy ogromną, miękką i wygodną cabanę, z której, jak tylko robi się za gorąco, wskakujemy do wody. Od czasu do czasu podpływamy do basenowego baru, gdzie, siedząc po pas w wodzie na wygodnych krzesłach, sączymy aperol spritz, wesoło rozmawiając z barmanem.

 
 

Dzień mija niepostrzeżenie i nastaje wieczór. Udaje nam się zdążyć na zachód słońca, leżymy na hamaku w ciszy, każde pochłonięte własnymi myślami. Z głośników obok leci cicho muzyka. Odpływam na chwilę.

Ostatnią atrakcją dnia (ale jakże ważną!) jest kolacja. Pierwsze, co robi na mnie wrażenie to… zastawa. Kolejny detal, mała rzecz, która wyróżnia One & Only. Jedzenie jest obłędne! Zarówno wachlarz możliwości, który mamy do wyboru, jak i smaki. Widzę pozycje kuchni włoskiej, indyjskiej czy chińskiej. Trochę dalej szefowie kuchni na stanowiskach przygotowują wysmażonego według upodobań gości steka lub wyborne sushi. Są też ostrygi, owoce morza, potrawy bezglutenowe, dietetyczne… Jest wszystko. Nie kłamię.

Tak minęło, nie wiem kiedy, 12 dni. Mauritius zaczarował mnie tak bardzo, że wylatując, mówię sobie w duchu „à bientôt!– do zobaczenia!

Autor: Katarzyna Deptuła